link
facebook login BAYADERKA : 22 maj 2011

niedziela, 22 maja 2011

NALEŚNIKI NA MLEKU SOJOWYM Z KARMELIZOWANYMI JABŁKAMI

 Nie przepadam za krowim mlekiem, ale za to kocham ( tak, kocham!) mleko sojowe. Lubię je nawet pić ot tak szklankami.
Czasami nie kupuję go wcale. Miewam takie okresy zapomnienia o nim. A później wracam do i na nowo delektuję się tym smakiem, który nie jest, przynajmniej dla mnie, podobny do niczego co zna moje podniebienie.

Lubię też jabłka.
W każdej, prawie każdej postaci. Tarte z cukrem. Ze słoika. W cieście.
 Pamiętam jak wiele lat temu moja Babcia wyczarowywała mi i mej młodszej Siostrze różne słodkości. Pośród nich pojawiały się  jabłka zapiekane z cynamonem. 
Były niesamowicie pyszne. I chociaż nigdy nie robiłam ich sama, na pewno przez sentyment powrócę do babcinej receptury.To będzie prawdziwa uczta. 

Lubię karmel. I batoniki karmelowe. I kajmak.
I dlatego dzisiaj przygotowałam karmelizowane jabłka- dodatek do naleśników z mleka sojowego.


Przepis na naleśniki z mleka sojowego z karmelizowanymi jabłkami

Składniki na ciasto naleśnikowe:

- 200 g mąki pszennej
- ok. 450 ml mleka sojowego
- szczypta soli
- 2 łyżki masła
- 2 łyżki cukru
- 2 jajka
- olej słonecznikowy

Ponadto:

- ok. 400 g plasterków niezbyt słodkich jabłek ( z jabłek wykrawamy gniazda i zostawiamy skórkę)
- 10 łyżek cukru
- 70 ml wody  
- 4łyżki śmietany, najlepiej ''kremówki''

Wykonanie:

1. Jajka łączymy z mąką, masłem, cukrem i solą. Następnie powoli wlewamy mleko, ciągle miksując, aby utworzyć gładkie ciasto.

2. Patelnię smarujemy odrobiną oleju. Ja robię to tak że natłuszczam lekko kawałek papierowego ręczniczka kuchennego i nim natłuszczam ( smaruję ) patelnię. Następnie rozgrzewam patelnię na średnim ogniu. I za pomocą nabierki wylewam ciasto. Po jednej nabierce na naleśnik. Smażę krótko na złotobrązowy kolor, przewracam na drugą stronę i tak samo.

3. Pokrojone jabłka rzucam na rozgrzaną patelnię. Zasypuję cukrem i kilka minut później zalewam wodą. Mieszam co jakiś czas. Jabłka powinny być miękkie ale nierozgotowane. Na samym końcu dodaję śmietanę i gotuję krótko. Gotowe.

STRAGANY I TARGI, I NAPÓJ CYTRYNOWO- RABARBAROWY



Kiedy byłam dzieckiem, nigdy nie liczyłam  ile czasu potrzeba aby dojść na targ i gapić sie na stragany z drobiazgami. Nie liczyłam też czasu jaki upływał mi na owym gapieniu. Tak po prostu wchodziłam na rower i pedałowałam ile sił w nogach do najbliższego miasta. W wtorki i piątki. Koniecznie. Bardzo chciałam być na bieżąco z nowinkami targowymi  no i zawsze kogoś nowego mogłam spotkać albo zagadać z znajomymi.

Przez ten czas od kiedy żyję w Anglii, nie pamiętam jak to jest chodzić regularnie na targ, zatrzymywać sie przy co drugim, jeżeli nie każdym straganie, i kupować najświeższe, najsmaczniejsze, zdarza się, że robaczywe, owoce...:)
W tym małym mieście, w którym mieszkam, zdarza mi się zobaczyć stragany ( a jest ich raczej nie wiele) z wędliną francuską, portugalskim paello na przeogromnym woku, biżuterią i innymi mniej bardziej interesującymi drobiazgami. Ale nigdy jeszcze nie widziałam świeżych warzyw.
Inaczej było z tym w Londynie, gdzie mieszkaliśmy przez prawie osiem lat. W zależności od dzielnicy, można było natknąc się na przepiękne, fascynujące targi takie jak na Portobello Street na Notting Hill. Zdarzyło mi się tam nawet pracować podczas studiów. I to była sobota. Zatłoczenie nie do przedarcia się. I zawsze spóźniałam się na pociąg. Ale były stragany. I było kolorowo i tętniło życiem, emocjami, pragnieniami...

Ale Londyn gościł też miejsca brudne, podejrzliwe, zwłaszcza na wschodzie, na East End, i tak pewnie jest do dziś...Tam warzywa sprzedawane ''na miski'' za funta i krzyczący, wrzeszczący przez siebie nieogoleni straganiarze: " One pound only!!!'' Pamiętam ten krzyk bardzo dobrze. I przepychanie się za owocami po obniżeniu ceny. Bo często zdarzało się że pod koniec dnia pan straganiarz obniżał wartość miski z owocami do fifty p for one bowl a wtedy tłumy rzucały się na tego poczciwca...

Do dziś niestety nie udało mi się znaleźć rabarbaru na straganie.
Ten, z którego przygotowałam dzisiejszy przepis pochodził ze sklepu.

 I w związku z ogromnym zamieszaniem rabarbarowym, tym rabarbarowym szaleństwem, przygotowałam coś innego. Nie ciasto i nie deser. I nie kompot.
Nigdy nie próbowałam i raczej nie będę patrzeć na ten napój jako kompot.
Bo kocham w nim świeżość cytryny i orzeżwiający smak mięty. Dlatego po raz kolejny zaprzeczam i kręcę głową i piszę: Moi drodzy, tego nie pasteryzujemy...:)
Ale nie martwmy się niepotrzebnie, bo kiedy zaleją nas upały, nie będziemy myśleć o niczym innym jak o napoju, który ugasi nasze pragnienie. A cytryny i rabarbar to mistrzynie w tego typu sprawach...

Przepis na napój cytrynowo-rabarbarowy:

- ok. 10 łodyg rabarbaru
- 110 g cukru
- 2- 2, 5 l wody
- 3-4 cytryny
- świeża mięta

Wykonanie:

Umyte łodygi tniemy na dwucentymetrowe kawałki i wrzucamy do garnka z wodą i cukrem. Gotujemy około 20-25 minut. Studzimy. Wlewamy do szklanki i tuż przed podaniem wkładamy do każdej po 2-3 plastry cytryny i kilka listków mięty ( można pominąć). Gotowe.

Wspaniałego niedzielnego wieczoru!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Followers